Udawanie

Po czasie świętowania i zawieszenia zwykłego rytmu dnia trzeba powrócić do codzienności, ale wciąż można cieszyć się tym, co zostaje: jeszcze kolędy i kolędowanie, jeszcze pierniki ( dobra, u mnie też ciasteczka do upieczenia), choinka jak najdłużej się da i prezenty, które służą i cieszą. Tak od dzieciństwa, prawda? Szło się do szkoły w nowym swetrze, na drugie śniadanie brało pierniczki, a po powrocie do domu słuchało nowych płyt- bo to były u nas częste prezenty. No i oczywiście czytało. Taki serdeczny wymiar świąt, którego trochę zostało i dziś. Doszło jednak coś nowego, co dzieci wyczuwają, ale nie umieją,  nie potrzebują nawet, nazwać. Istota.

Kilka lat temu usłyszałam o pewnej znajomej, która nie jechała do domu na święta, bo to tylko udawanie przez kilka godzin. Inna jechała z obowiązku i traktowała jako wyrzeczenie w ramach podjętej formacji. Wiem, że dziś takich osób jest więcej. I jakoś ostatnio mocno to do mnie wracało.

Myślę, że w wigilijnym spotkaniu naprawdę jest taki moment, w którym nie ma udawania. Dłuższy lub krótszy, to pewnie zależy od skomplikowania życiowych sytuacji, ale jest. Taka chwila, w której naprawdę chciałoby się tego lepszego, w której z przekonaniem wypowiada się życzenia, uśmiecha się, naprawdę wierzy w wybaczenie. Naprawdę!

Może pięć minut później, a może po dwóch dniach będzie znowu lipa: emocje, wyrzuty i cały bałagan, który chciałby ktoś zostawić za sobą. Człowiek jest tylko człowiekiem. Ma jednak coś, co daje sens – nadzieję.

Najsmutniejsze, co można zrobić, to odebrać (komuś i sobie) nadzieję. Bez nadziei nie ma życia, nawet nie ma udawania.

 

 

Pytania pod sosną

Ktoś ze znajomych stwierdził, że między 24 a 31 grudnia następuje jakieś zawieszenie czasu i dni zlewają się w jedno. Rzeczywiście, jeśli jest się szczęściarzem, który może na ten czas przerwać aktywności zawodowe, tak jest. Pamiętam, jak z rodzeństwem chodziliśmy do dwóch różnych szkół i w jednym roku jedna, a w kolejnym druga miała od  27 lekcje. Rodzice zgadzali się na nieobecność, gdy w tym czasie ktoś wymyślił sprawdzian, żeby nie trzeba było uczyć się w święta, choć raz skończyło się golem per absentiam.

„Zawieszony” kalendarz warto dobrze wykorzystać. Nadganiam różne zaległości – same miłe sprawy. Wśród nich świetny dokument „Kwintesencja brytyjskości”. Dużo refleksji z nim związanych. Jak odpowiedziałoby się na pytanie: kim jestem? Co jest najbardziej charakterystyczne dla mojej tradycji i kultury? Co ją wyróżnia? Czy to, co uważam za swoje, naprawdę takie jest? A może zapożyczone, przyswojone? I wreszcie: co robię z tym dziedzictwem?

Myśl biegnie dalej i przypominają się słowa usłyszane na pogrzebie prawie rok temu, że nie należy chlubić się przodkami, bo żadna to nasza zasługa, jacy byli. To następne pokolenie, na które mamy wpływ, o nas świadczy. Bardzo poruszyły mnie te zdania.

I jeszcze z innego źródła: warto być otwartym na świat i mieć na innych wpływ. Nie, nie trzeba robić wielkich rzeczy. Nie, mieć wpływ to nie znaczy manipulować. To rozmawiać. To powiedzieć o dobrej książce, filmie, audycji. Zaprosić na wydarzenie, przesłać informację o wystawie czy koncercie.

– Wiesz, znalazłam taki ciekawy kanał na YouTube…

– Tak, tak, słuchałam.

No to czemu nie powiedzieć o tym innym? Dlaczego nie mieć wpływu na świat?

Na jubileusz

Wszystko doskonale zaplanowane – 10 kul ciasta uszykowane, wszystkie chłodzą się w lodówce i sukcesywnie trafiają na blachy. Wszystko jak zwykle pod kontrolą. Wypełniają się pudełka.

I w chwili degustacji odkrycie, że … podstawowy składnik zawiódł. Robi się gorzko! Moja wina – nie sprawdziłam terminu. I co teraz?

A teraz nic. Po prostu tak się stało. Nie mam już czasu i możliwości, żeby operację powtórzyć. Oto ja! Mistrzyni świątecznych ciasteczek- 15 rodzajów i tysiąc z hakiem sztuk – naprawdę, kiedyś przeliczyłam. Jest druga w nocy – odkładam 2 czasopisma z przepisami na półkę i mój wzrok pada na datę – 1999 rok. A to znaczy, że już 25. raz po nie sięgnęłam. Ile dobrych wspomnień, bo to pieczenie odbywało się w różnych składach osobowych – nawet niemowlak nam kiedyś towarzyszył. Wykańczałam towarzystwo, działając do 2.00- 3.00 w nocy. Ach, jeszcze słynny przepis na precelki kardamonowe, który ma adnotację: „nigdy nie robić”, po trzech nieudanych próbach, niezwykle pracochłonnego formowania ciastek, które z piekarnika wychodziły twarde jak kamień. Przepis opatrzony komentarzem: „robić z potrójnej porcji”. I próba w którymś roku redukcji rodzajów, ale po ankiecie wśród zjadaczy tych moich wypieków okazało się, że każdy ma inne swoje ulubione i wyeliminować żadnych się nie da.

W tym roku wyeliminowały się same. Bywa. Został tylko piękny zapach w kuchni.

Pomyślałam sobie, że czasem tak jest. Człowiek bierze się za coś na pozór dobrego. Nie sprawdzi dokładnie składników. Nie zrobi po kolei – wtedy szkoda byłaby mniejsza ( jedna porcja ciastek u mnie). Wygląda pięknie, pachnie pięknie, będzie dobrze. A potem robi się za późno. Efekt jest gorzki.

Ciasto można usunąć i zapomnieć albo się serdecznie z siebie śmiać. Nie zawsze jest to możliwe. Warto sprawdzać składniki. Warto wiedzieć, co wybieram.

PS. Dla Motylka et consortes: ciasteczka będą w styczniu. Na bank!

Takie wyzwanie

Kończy się pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. A ostatni wpis z 20 grudnia. To jak, udało się czy nie? Tak, tak, to było adwentowe wyzwanie rzucone przez moją przyjaciółkę. Podjęte, oczywiście. Próba: ” nulla dies sine linea”. Dziękuję za nią  MWL  i wiernemu Motylkowi, który w ogóle mnie mobilizuje do takich kresek.

Świadomie przerwałam i nie było wpisów przez 4 dni. Tematów nie zabrakło, ale coś okazało się ważniejsze niż codzienne pisanie. I tyle!

Czasami warto zostawić temat, na chwilę odejść, zrezygnować z frajdy i udowadniania sobie, że się potrafi.

Za mną ważny adwent i dobry. Był czas i to jest najważniejsze. Czas szukany, podkradany, rozciągany, brakujący, doganiany, umykający, pewny miniony, niepewny przyszły i nauka, że moje jest TERAZ. Nic więcej.

Zagnieciony róg

Zwykle, gdy kupuję książki w pewnej księgarni, przychodzą fantastycznie spakowane i zabezpieczone. Aż mnie bawi wydobywanie ich z tych wszystkich „ograniczników” umieszczonych w pudełku. Prawie jak lalki do mojej kolekcji, których poprzednie właścicielki mają absolutnie cudowne pomysły na sposoby ochrony przed uszkodzeniem w czasie podróży.

I jeszcze jedno „zwykle” albo „raczej” –  nie kupuję niczego po połowie grudnia nauczona pewnym doświadczeniem totalnej wpadki. Na szczęście w otoczeniu nie mam takich ludków ani dużych, ani małych, którzy wprawialiby św. Mikołaja w kłopot, co 5 minut zmieniając potrzeby i marzenia.

Coś mnie jednak podkusiło, żeby jeszcze kilka książek zamówić w tym roku z przeznaczeniem na przyszłoroczne okazje. I dotarła paczka z ulubionej księgarni. Zawartość na zdjęciu. Czytać można, ale szkoda, że trochę „niewyględne” – utłuc narożnik książki w twardej oprawie – to trzeba się postarać. Akurat ta zostaje u mnie, ale lubię, bardzo lubię ładne książki.

No cóż, tak to już jest, gdy coś jest dla ciebie ważne dbasz o to, nie utłuczesz. A gdy jest co najmniej obojętne, upychasz, jak książka zgięta w połowie, która kiedyś znalazła się w paczce. No, o co chodzi, dotarła? Dotarła. Liczba się zgadza, czytać można? Reklamacji nie uwzględniono.

Przypomniały mi się dawne czasy – już umiałyśmy czytać i gdy byłyśmy z siostrą w księgarni z tatą, dostawałyśmy do przejrzenia książki, które wybrał, żeby sprawdzić, czy są wszystkie strony i czy nie są pozaginane albo wydrukowane do góry nogami. No co się młodsi dziwią, taki jest socjalizm.  Bywało to m.in. w nieistniejącej już księgarni ORPAN, w której bardzo lubiłam buszować – musiałam zabawnie wyglądać, w wieku podstawówkowym kartkując poważne publikacje z nauk społecznych czy historii. Długo mi ten zwyczaj został, ale od lat 90. tylko raz zdarzyło mi się kupić taką wybrakowaną książkę.

Cieszę się, że w ciągu roku w tej mojej księgarni pracują ci, dla których pakowanie książek jest ważne i rozumiem, że przed świętami potrzebne są dodatkowe ręce do pracy, niekoniecznie połączone z głową pełną literackich pasji. Jasna sprawa.

To, co ważne, zawsze będzie przedmiotem mojej uwagi i troskliwości. Jakoś sobie ten świat układam od A do Z. A co jest ważne? Czemu rogów nie poobijam ani nie złamię na pół, tylko włożę do pudełka i zabezpieczę na wszystkie sposoby?

Niby tak samo

W podręcznikach do nauki języka polskiego jako obcego można znaleźć lekcje mówiące o naszych zwyczajach świątecznych. Co do zasady my je wszyscy znamy i mówimy o nich jako o wspólnej tradycji, a jednak w każdej rodzinie znajdziemy modyfikacje. I tak jest fantastycznie. Jedni co roku wprowadzają jakieś nowe elementy, inny wystrój domu, eksperymentują z potrawami. Inni co roku tak samo, bez zmian: zabawki na choinkę, choć sfatygowane zawsze powędrują na drzewko. Potrawy wigilijne robi się raz do roku, bez wyjątków. Niektórzy łączą tradycje rodzin, z których pochodzą, u niektórych jakaś tradycja dominuje. Jedni przepadają za wieczerzami wigilijnymi w dużym gronie, inni wolą zgromadzić się wspólnie późniejszą porą. Jedni zjadają dwie wigilie w obu rodzinach, a inni co drugi rok odwiedzają każdą z nich. Jedni nie wyobrażają sobie, by nie pójść na pasterkę,  inni łączą się z Watykanem, a pozostali idą spać. I tak też jest dobrze.

Niech w  bogactwo tradycji, zwyczajów i rodzinnych pomysłów  popłyną kolędy i pastorałki- to jest dopiero skarb! Niech ich treść wybrzmi we właściwym czasie: nie bójmy się! Ucieszmy się lub na tę radość miejmy nadzieję!

Mało oryginalnie

To właśnie na tym polega, żeby nie było oryginalnie, żeby było jak zawsze. Przynajmniej u mnie. Bo obok istoty tych świąt jest też całe bogactwo skojarzeń, odniesień i wspomnień. Są one bardzo osobiste i niech takie pozostaną.

Żeby było jak zawsze musi być plan działań – ostatni tydzień rozpisany na kuchenne aktywności. Sprawdzanie, czy wszystkie składniki kupione, a potem kontrola ich jakości – dlatego zawsze ingrediencje jadalne bez obróbki kupowane są z górką – szkoda nerwów na „nie ruszaj”, „nie podjadaj” – lata praktyki w końcu owocują dobrymi rozwiązaniami.

No i potem małe stresiki przy potrawach, które robi się tylko raz w roku: czy to ciasto na pewno ma właściwą konsystencję, a robimy je zwykle z jednej czy podwójnej porcji?

Nad tym wszystkim i nad nami cudowne zapachy prawdziwego miodu, korzennych przypraw, świeżo mielonych, których nie skąpimy. Ach, ile z aromatami kojarzy się wspomnień, ale i tu ćśśś. Niech zostaną tam, gdzie ich miejsce. Niech wzruszają, zwilżą oko łezką i serce lekko ścisną. Taki jest ten czas i taki powinien być. Nie bójmy się go. Przeżywajmy.

Kartki – pierwsze: nie wyrzucaj!

Byłam kiedyś w domu, w którym świąteczne kartki od razu po przeczytaniu lądowały w śmieciach. Było to dawno, gdy odpadów się nie segregowało, a skrzynki pocztowe w okresie przedświątecznym wypełniały się korespondencją. Acha, jeszcze pisało się dłuuugie listy, korzystając z papeterii. Koperty miały takie wklejki z bibułki – nie wiem, czemu bardzo mi się to podobało. A papier listowy w taką dziwną, podłużną kratkę dziwił. Na gładkim pisałam 'przy linijce” albo „z liniuszkiem”.

Bardzo mnie to wyrzucanie dziwiło. Przecież ktoś wybrał spośród wielu kartek z jakiegoś powodu właśnie te, a nie inne. Spędził chwilę, by napisać życzenia (nie było „gotowców”), zostawił na papierze, w charakterze pisma i w użytych słowach kawałek siebie. A tu hop- siup szybki rzut oka i kierunek kosz. Zwłaszcza, że ja od zawsze pocztówki zbierałam (i zbieram).

Potem przyszła era życzeń firmowych od dostawców wszystkich możliwych usług, firm,  z którymi się współpracowało itp. Kartki często śliczne, ale nie było w nich serca, tylko zwyczaj.

I wreszcie kartki zastąpiły krótkie wiadomości tekstowe, czasem z obrazkami, filmikami, niekiedy hurtowe  jak te firmowe. Nie ma co się zżymać, tylko cieszyć z pamięci, z zachowania kontaktu i postarać o miłą wymianę myśli.

Wysyłanie kartek czy wiadomości wiąże się z coświąteczną aktualizacją listy adresowej. Czasem topnieje, a może po prostu „z czasem” topnieje? I tak musi być, jeśli powód, z którego dwa razy do roku składamy życzenia, jest prawdziwy. Życzenia są tu, a spełniają się tam, jeśli życzymy wszystkiego, co najlepsze. Czego i Wam życzę.

Na zdjęciu tym razem prezenty sprzed wielu lat od dorosłego już dziś chrześniaka- studenta. Filiżanka służy co rano, dlatego trochę ucierpiała. A świeczka przedstawia aniołka, nie mnie, gdyby ktoś się zastanawiał.

O czasie

Kupuję tylko w sieci, bo nie tracę czasu. Płacę tylko online, bo oszczędzam czas. Gotuję tylko w iksie, bo to dużo szybciej. Kupuję półprodukty, żeby nie marnować czasu.

Tik tak. Tik tak.

Nie, nie czytałam tego artykułu, nie mam czasu. Nie, nie słucham Ygreka, za długie, nie mam czasu. Umówić się na kawę? Nie, do końca miesiąca nie mam czasu. Nie będę dzwonić, napiszę sms – nie mam czasu.

Tik tak. Tik tak.

Cisza. Czas. Gdybym …

Dziękuję za czas. Ten czas.

Na zdjęciu  historia mojego życia w zegarkach.

To działa. Wciąż!

Kobiece rozmowy przy robótkach. Szydełka śmigają, herbatki dopijają. I rozmowy. To działa. Wciąż. Kolejne stulecie.

Mam limit na internet w tygodniu. Tata mi ustawił. Muszę wybierać. A u mnie w telefonie od 22.00 do 6.00 nie ma dostępu do sieci. I jak musiałam sprawdzić rozkład jazdy, to obudziłam tatę – zabrzmiało nie bez satysfakcji nastolatkowej. I nie ma  wyrzutów nad „okropnymi rygorami”, tylko refleksja, nad czym najwięcej się siedzi w sieci. Mądrze. To działa. Wciąż!

W kawiarni mali chłopcy wymieniają się uwagami: wiesz, do mnie nikt nic głupiego nie napisze. Tata ma tak ustawione, że widzi. Mój też. Brzmi to naturalnie i z poczuciem zadowolenia, że ktoś czuwa. To działa. Wciąż!

W pewnym  miejscu zebranie dorosłych,  a obok spotkanie młodzieży. Dziewczyny kręcą się między swoją salką, a ogólnodostępną kuchnią. W pewnym momencie zaglądają do dorosłych i z wdzięcznym uśmiechem zagajają: chciałyśmy zająć chwilę, bo robiłyśmy pierniczki i chcemy państwa poczęstować. Miło. Naprawdę miło. Naturalnie i z wdziękiem. To działa. Wciąż!

Rodzicu, jeśli chcesz. Jeśli tylko chcesz. To działa. Wciąż!