Po czasie świętowania i zawieszenia zwykłego rytmu dnia trzeba powrócić do codzienności, ale wciąż można cieszyć się tym, co zostaje: jeszcze kolędy i kolędowanie, jeszcze pierniki ( dobra, u mnie też ciasteczka do upieczenia), choinka jak najdłużej się da i prezenty, które służą i cieszą. Tak od dzieciństwa, prawda? Szło się do szkoły w nowym swetrze, na drugie śniadanie brało pierniczki, a po powrocie do domu słuchało nowych płyt- bo to były u nas częste prezenty. No i oczywiście czytało. Taki serdeczny wymiar świąt, którego trochę zostało i dziś. Doszło jednak coś nowego, co dzieci wyczuwają, ale nie umieją, nie potrzebują nawet, nazwać. Istota.
Kilka lat temu usłyszałam o pewnej znajomej, która nie jechała do domu na święta, bo to tylko udawanie przez kilka godzin. Inna jechała z obowiązku i traktowała jako wyrzeczenie w ramach podjętej formacji. Wiem, że dziś takich osób jest więcej. I jakoś ostatnio mocno to do mnie wracało.
Myślę, że w wigilijnym spotkaniu naprawdę jest taki moment, w którym nie ma udawania. Dłuższy lub krótszy, to pewnie zależy od skomplikowania życiowych sytuacji, ale jest. Taka chwila, w której naprawdę chciałoby się tego lepszego, w której z przekonaniem wypowiada się życzenia, uśmiecha się, naprawdę wierzy w wybaczenie. Naprawdę!
Może pięć minut później, a może po dwóch dniach będzie znowu lipa: emocje, wyrzuty i cały bałagan, który chciałby ktoś zostawić za sobą. Człowiek jest tylko człowiekiem. Ma jednak coś, co daje sens – nadzieję.
Najsmutniejsze, co można zrobić, to odebrać (komuś i sobie) nadzieję. Bez nadziei nie ma życia, nawet nie ma udawania.